Niestety sklepy stacjonarne nie mają łatwo. Z jednej strony zabija je rynek internetowy, z drugiej mają ciągle pod górkę w stosunkach z wielkimi markami, którymi handlują. Do tego dochodzi nowy konkurent – rynek resellerski, któremu poświęcę ten artykuł.
O pierwszym przeciwniku (internecie) wiemy chyba wszyscy i zbytnio nie muszę tego wyjaśniać. Chyba każdy z nas kupił chociaż jedną parę poprzez zakupy w sieci. Obecnie to norma i bez tego sklepy nie istnieją. Coraz więcej firm ma większy utarg z zakupów online niż ze swoich zwykłych lokalizacji. Jeśli nie masz dobrego silnika / skryptu, marketingu i wypozycjonowanego sklepu w wynikach wyszukiwania Google to przykro mi, ale zbyt dużo nie ugrasz.
Drugi przeciwnik – wielkie marki. Ten aspekt opisałem kilka tygodni temu i przedstawiłem ciekawą sytuację czy też zależność pomiędzy wielkimi markami i sklepami stacjonarnymi. W wielkim skrócie chodziło o niszczenie rynku przez gigantów i wypieranie z rynku zwykłych stacjonarek. Warto przeczytać, może nawet przed dokończeniem tego felietonu. Kliknij link, otwórz w drugiej karcie i sprawdź koniecznie.
No i przechodzimy do głównego tematu tego wpisu. Przeciwnikiem numer trzy, który powoli wchodzi w grę i może zaszkodzić niektórym sklepom jest rynek resellerski. Oczywiście nie jest to jakaś wielka bitwa, ale o tym napiszę poniżej.
Tak jak opisałem w podlinkowanym wyżej artykule obecnie sklepy stacjonarne są zawalone towarem, większość pozycji zalega i ląduje na wyprzedaży przez co sklepy nie zarabiają tyle ile by chciały. Jeśli nie rotują odpowiednio swoim asortymentem to mają problemy z płynnością finansową lub mają zamrożony kapitał w regularnych kolekcjach, które nie cieszą się zbytnim zainteresowaniem.
Schodzi im tylko produkt limitowany (jeśli w ogóle mają do niego dostęp), ale najwięcej zarabiają na nim resellerzy, który dzięki botom, znajomościom lub szczęściu skupują większość towaru. Sklepy stacjonarne niby na tym zarabiają, ale spora część zarobku idzie na pokrycie strat z produktów wyprzedażowych, więc są to kwoty znikome, zwłaszcza że sama liczba sprzedanych par też nie jest jakaś ogromna.
Jakie koszty ponosi reseller oprócz kosztów zakupu? Na początku znikome, ponieważ swój towar może wystawić na Instagramie, jedzie na Sneakernessy, a jak już zaczyna być większym graczem to otwiera sklep internetowy. Teraz przy większej ilości par pojawia się koszt magazynowania. Z tym też można powalczyć otwierając sklep stacjonarny. Masz dwa w jednym: i magazyn i stacjonarkę, z której też możesz zarobić.
I wiecie co mi teraz przychodzi do głowy i co sobie przypomniałem? Ostatnio czytałem wywiad z Erikiem Fagerlindem oraz Peterem Janssonem ze Sneakersnstuff ze Szwecji, a także oglądałem wywiad video z Hikmetem z Soleboxa, Timem Sabajo z Patty oraz założycielem 24 Kilates. Wiecie co łączyło wszystkich tych chłopaków oprócz milości do sneakrsów? Wszyscy byli swego rodzaju resellerami, przynajmniej na początkach swojej kariery w handlu.
Każdy z nich podróżował po całej Europie, a nawet pakowali się w samolot i lecieli do Nowego Jorku w poszukiwaniach butów, których nie było u nich na rynku lokalnym. Na rynku w danym mieście czy nawet w ich ojczyźnie. Dostarczali to co chcieli ludzie, to czego nie było w ofercie danej marki i sklepów i narzucali swoje ceny. Byli swego rodzaju resellerami.
Jak wyglądały wtedy sklepy z zajawką? Każdy był inny, każdy miał inny asortyment i w każdym mogliśmy znaleźć coś wyjątkowego. Są to cechy, których brakuje obecnym sklepom stacjonarnym. Jest to kolejny aspekt, który poruszałem we wspominanym tu artykule sprzed kilku tygodni.
To właśnie do takich sklepów lgnęły dziesiątki sneakerheadów, raz by pogadać, dwa by coś kupić. Wokół tych sklepów tworzyły się społeczności.
I wracając do obecnych czasów – swoje sklepy otwierają tacy goście jak Larry Deadstock z Francji czy patrząc nawet na nasz rodzimy rynek – Grail Point / Grail Cut, który ma już nową warszawską miejscówkę.
Znajdziesz w tych sklepach same perełki, petardy i graile. Każdy but z ich oferty jest pożądany i każdy znajdzie swojego nabywcę.
Wprawdzie się już tak nie podróżuje jak kiedyś, bo mamy dostawy kurierami i zakupy przez internet, ale widzicie podobieństwo do starych czasów? Jedyną różnicą jest asortyment, no ale zmieniły się rynki, mechanizm pozostał ten sam.
Kiedyś asortyment był dzielony na rynki. Europa Zachodnia miała co innego niż Wschodnia, różnice były również pomiędzy poszczególnymi państwami, nie licząc już globalnych różnic pomiędzy Azją, Europą i Ameryką. Teraz wszędzie mamy to samo, więc nie potrzeba zwozić i ściągać GR’ów. Teraz handlujemy limitowanymi wydaniami i kolaboracjami tak jak kiedyś GR’ami. Taka jest różnica, mechanizm pozostał ten sam.
Obecnie sklepy stacjonarne nie przyciągają mnie niczym. Wygląd jak w drogich butikach, niby spoko i fajnie, ale bez klimatu. Obsługa to zazwyczaj studenciaki, którzy zmieniają się co pół roku (w najlepszym przypadku). Nie liczę już polskiego rynku, gdzie większość sklepów jest w centrach handlowych – to już całkowicie porażka, no ale handlować jakoś trzeba. Asortymentowo też niczym nie zaskoczą, zanim wejdę to już wiem co zobaczę na półkach.
Czyżby historia zataczała koło i wracamy do tego co było kiedyś? Że zajebistym sklepem ze sneakersami był sklep ziomali, którzy ściągali buty z zagranicy? Miejscówką zajebistych spotkań i pogawędek o butach?
Sklepy stacjonarne powoli umierają, ale chyba na własne życzenie. Niczym nie przyciągają. Nie zrozumcie mnie źle. Jeden czy nawet 10 sklepów resellerskich nic nie zrobią sieciówkom, bo one i tak zarabiają na czym innym, ale za to sneakerheadzi i instagramowi modnisie robią zakupy gdzie indziej.